W ciemności
Daleko od starego
gościńca, wśród wąskich zarośniętych duktów i ścieżek, między wykrotami
umarłych pni, omszałymi, powalonymi konarami i pniami opasłych, sędziwych
drzew, szedł wędrowiec. Cichy szum wysoko wyrośniętej gęstwiny boru zagłuszał
jego i tak lekki, dyskretny krok. Jego obecność wtapiała się w otoczenie i
niepodzielnie panujący półmrok. Zdawało się, że puszcza nie uznawała go za
intruza, który ześle nań zagrożenie.
Wędrowiec nagle zauważył
świecące, wpatrzone w niego kocie ślepia. Zaczaiły się przy wykrocie, w cieniu
obalonego pnia. Przystanął pośrodku dróżki, niepewny reakcji kotowatego,
ukucnął. Nie musiał jednak długo czekać. W zaroślach zamajaczyły krągłe, blade
kształty podobne raczej do leśnych duszków niż zwierząt. Jednak kontury
czarnych, długich uszu zdradziło pałaszujące w kępie trawska stadko zajęcy.
Władcami serca tej kniei
od niepamiętnych czasów nie były żadne szlachetne jelenie, ani czarnofutrzaste
odyńce, ani ogromne, krwistookie żubry i tury, ani też szybkonogie kozły, czy
drapieżne watahy wilków, ale postrach całej puszczy - skoczne, śmiałe i
nieustraszone ryśce - pochodzący z najdawniejszych czasów ostatni
przedstawiciele prawie dwukrotnie większych od obecnie żyjących rysiów.
Polowały zawsze samotnie. Swym cichym, kocim chodem, skradały się bezszelestnie
na jenoty, cietrzewie,
głuszce czy łanie, by niespodziewanym susem spaść na zwierza, wgryzając się
weń. A jeśli ryś chybił w skoku i zwierzyna uchodziła mu cało, nigdy nie ścigał
zdobyczy, lecz rozpoczynał krwawe łowy na nowo. I tak za każdym razem...
Drapieżnik o posturze
wielkiego psa, rudawym tułowiu ozdobionym brunatnymi plamkami, wyłonił się z
mroku. Sunąc z brzuchem przy glebie, skradał się ku zdobyczy. Był w nią tak
zapatrzony, że nie przejmował się już niczym dookoła. Gdy zbliżył się na
odległość paru kroków, dał dwa potężne susy, dopadł jednego z szaraków,
chwytając go przednimi łapami, kły wbił w kark, przygłuszając krótki kwik
ofiary. Kniazienie pozostałych zajęcy nie zaprzątały jego uwagi. Zabrał się do
ucztowania.
Wędrowiec przyglądał się
w skupieniu tej scenie. Nie chcąc przeszkadzać ryścowi, wycofał się powolnym krokiem. Przyjrzał się
ściółce pod swoimi stopami, wypatrzył świeży trop jeleni przecinający szlak i
niknący między kępami krzewów i karłowatych drzewek. Już zamierzał wkroczyć na
wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę, gdy przy uchu zabzyczał komar. Szybkim
ruchem ręki złapał go w dłoń. Jednak bzyczenie nie
ustało. Dobiegało z niedaleka wraz z niepokojącym syczeniem. Spojrzał
natychmiast za siebie.
Ryś znów przytulony
brzuchem do ziemi, prężył się do skoku na nie wyższą niż trzy i pół stopy,
pokraczną i przerażająco chudą, niczym kościotrup sylwetką. Mimo że stała do
wędrowca bokiem, zauważył pod umorusanym glinką, spłaszczonym, ogrowatym
czerepem połyskujące żółcią i czerwienią oko oraz szeroko rozdziawioną
paszczękę, pełną białawych i sczerniałych kiełków. Z pyska wydobywało się to
natrętny dźwięk między posykiwaniem a bzyczeniem.
Kotowaty rzucił się
stworowi do gardła. Natychmiast długie, kościste łapska odrzuciły go w tył.
Drapieżnik wywinął kozła, po czym szybko podniósł się, umknął na kilka kroków w
tył i zawrócił. Widocznie nie zamierzał dać za wygraną i pozostawić swoją
zdobycz. Zaszarżował. Potwór uskoczył, wspierając na łapskach, zatoczył łuk. Mimo
to szczęka zacisnęła się na jego uniesionej patykowatej nodze.
Pięcioszponiasta, łuskowata łapa musnęła czarne pędzelki stosunkowo długich
uszu, druga uczepiła się rysiego karku, znów pierwsza zawinęła ku pyskowi.
Kotowaty zamiauczał żałośnie, wyrwał z uścisku, odskoczył, prawie wpadając
tylnymi łapami do wykrotu. Zerwał się do panicznej ucieczki w głąb kniei.
Rozległ się triumfalny wizg stwora wznoszącego swe łapy ponad łbem.
Zderzenie sfer wywróciło
świat na opak. Nowe i nieznane dotąd gatunki istot - potworów i rozumnych ras - wdarły się w
tysiącletnie zależności międzygatunkowe. Z początku nie było to zauważalne
zjawisko, jednak pokoniunkcyjne stworzenia z czasem wsiąkły w naturę, stały się
częścią ekosystemów i zaczęły ingerować w ucywilizowany świat. Zdarzało się, że
nawet zbyt często.
W oddali na zakrzaczonym zboczu
dolinki bzyczało się coraz bardziej. Dźwięk narastał, zbliżał się. Całe stado
pokracznych stworków brzęczało i wyło. Nie chcąc się z nim spotkać, wędrowiec
szybko zagłębił się w gąszcz odnalezioną zwierzęcą
ścieżką. Nie zważał na gałązki smagające jego twarz. Szybkim krokiem omijał
niespodziewanie wyrastające pod nogami powykrzywiane korzenie, kępy traw,
omszałe głazy i krzewy. Wyłonił się z gęstwiny przy pagórku, nad którym rósł
ogromny buk. Rozpościerał swe grube konary na wszystkie strony świata, dając
schronienie biegającym wśród gałęzi rudawo i czarno ogoniastym wiewiórkom,
terkoczącym dookoła zielonosiwym dzięciołom oraz brązowym i szarawym leśnym
gryzoniom, zamieszkującym rozległe nory w jego rosochatych korzeniach. Na pniu
ostały się jeszcze brunatne kudły niedźwiedzia, niedawno czochrającego się o
buk.
Przystanął pod drzewem i
rozejrzał się dookoła. Z tego miejsca miał dogodny widok na płaską dolinkę,
przez którą ciągnął się leśny dukt. Miał jeszcze sporo czasu przed zmrokiem.
Usiadł po turecku, oparł plecami o pień drzewa. Zamknął oczy i wsłuchał się w
tętniący życiem las.
Drgania pnia i stukot
dzięciolego dziobu zwiastował wybijanie nowej dziupli. Wiewiórcze pazurki
stukały w korę, pędząc po konarze. Minęły dwa układające się do snu ptaszki,
które przepłoszone zerwały się do lotu. Trzepot piór stłumił dynamiczny,
przepełniony zaniepokojeniem terkot strzyżyka wole oczka. Dołączyły do niego
kolejne osobniki. Z oddali docierało kukanie, ostre kii-kii pustułek,
bełgoczące i syczące tony kurowatych. Z każdą minutą wyraźne gaworzenie ptaków
cichło przed nadchodzącym mrokiem.
Niedaleko popiskiwały
myszy szukające schronienia przed chłodem. Gdzieś dalej w runie szeleściły
zwinnie skaczące tumaki i kamionki. Jedna
z nich przez nieuwagę wpadła do przedsionka głębokiej i krętej nory.
Natychmiast wybiegła z niej, wciągając w swój nos mocny zapach zbudzonego
jaźwca, który gotował się do wyjścia na powierzchnię. Pierzchła jak
najszybciej, jak najdalej…
Jak najszybciej... Biec, biec... - myśli „zwierzyna”. Bez
wątpienia ucieka już bardzo długo - sapie ciężko jak tur. Dwunożna, o postawie
wyprostowanej - jest ranna. I jest inteligentna – uporządkowany, złożony umysł,
wartki nurt myśli… - Wciąż biegnę... Nie dogonią mnie. Słyszę ich. Są
tuż, tuż. Krzaki trzeszczą… I te natarczywe pokrzykiwania, szalony tętent
kopyt. Nie odpuszczają. Nigdy nie odpuszczą... Nie dostaniecie mnie!
Słyszycie?! Cóż z tego, że dostałem strzałą w udo! Cóż, że kula gabriela rozszarpała mi bok! Nie dostaniecie mnie! Jestem niewinny! Ja tylko sumiennie
spełniałem swój obowiązek. Tak, jak i wy teraz. Tak mi kazali. Tak, spaliłem
kasztel Kocierz. Zdradziłem rivijskiego palatyna. Podburzyłem ludność do kolejnego pogromu. Cóż z tego... Przedwczoraj śmiertelnie raniłem barona. Uśmierciłem setki, ale robiłem
to wszystko dla innych. Robiłem to wszystko na rozkaz. Na rozkaz! Słyszycie?!
Nie dogonicie mnie. Słyszę was. Słyszę każde wasze sapnięcie, każdy
ciężki krok i chrzęst zbroi. Czuję wasz pot, wasz zapach. Nie, nie zapach. Wasz
wstrętny odór. Odór najemników. Czuję wasz oddech na moich plecach. Nawet nie
wiecie, jak jesteście blisko. Ale i tym razem wam ucieknę! Nie pochwycicie
mnie! Nie dam się! Nie dam…
Z gonitwy ciała i myśli
wyrwał wędrowca gwałtowny podmuch wiatru, szumiącego wśród liści. W koronach
drzew ukazało się rozstrzelone, pikujące ku ziemi światło księżyca. W blasku
promieni majaczyła czarna postać wędrująca ku niemu. Ścigany ewidentnie kulał i
obejmował kurczowo
tułów. Wyraźnie opadał z sił.
Podpełzł jeszcze kilkadziesiąt metrów i upadł tuż pod pagórkiem, w cieniu
potężnego buka. Jeszcze próbował dźwignąć się, ale na stromiźnie zrezygnował,
jęknął, opadł na plecy.
Wędrowiec zszedł z pagórka. Jednym ruchem dłoni wyczarował ognik,
którym oświetlił okolicę bladym światłem. W blasku wyróżniła się ciemna kryza czarnej brody, kontrastującą z jasną twarzą. Ukucnął przy "zwierzynie" -
mężczyźnie w habicie. Ręce rannego ociekały krwią.
- Witaj - wystękał z trudem ścigany - Ty też chcesz mnie zabić?
Nie
opowiedział. Przysunął się bliżej. Opadające czarne włosy założył sobie za
prawe szpiczaste ucho. Odsłonił wystającą nad ramieniem rękojeść taldagi.
- Też chcesz mnie zabić? - pytanie padło raz jeszcze.
-
Pamiętasz mnie? Pamiętasz. Wiesz, kim jestem i wiesz, czego chcę.
-
Ach tak... Najmłodszy z rodu... Gveyp. Pewno chcesz się zemścić.
-
Nie, nie pałam do ciebie nienawiścią. Słyszałem twoje myśli. Przyznałeś się do
winy.
-
Tak, jestem sprawcą pożaru kasztelu. No i co z tego?
-
To, że nic nie znaczysz. Jesteś tylko narzędziem, które mnie nie obchodzi.
Interesuje mnie wyłącznie ten, kto to zlecił.
-
Miałbym ci powiedzieć, kto to jest? - żachnął się. - Chętnie, ale nie znam
zleceniodawcy. Wszystkie rozkazy otrzymywałem od pośredników.
- W
takim razie tym bardziej jesteś nikim…
-
Nieprawda! - syknął hardo. - Nie jestem nikim!
- Ależ jesteś. Nędznym pionkiem bez znaczenia. Bezużytecznym
narzędziem, którego z łatwością się pozbędą. Mniemam, że właśnie próbują to
zrobić. Jesteś ich narzędziem, nie moim. Dla mnie nie znaczysz nic. Nie liczysz
się. Nie jesteś wart nawet śmierci. Szkoda brudzić sobie ręce twoją krwią.
- Ale ja to zrobiłem!
Ja! Ja podpaliłem twój kasztel, twój
dom. Dom setek innych ludzi: żołnierzy, chłopów, pastuchów, rannych na ciele,
fizycznie i nerwowo chorych, ofiar wojny. Wszyscy spłonęli za moją sprawą.
Pamiętam tę noc, jakby to było wczoraj. Pamiętam, jak waszego skrzata zamknąłem
w wygłuszonej izolatce szaleńca. Zostawiłem go na pewną śmierć. Pamiętam
wrzaski, śmiech obłąkanych, pękające, spocone ściany, skręcone sznury dymów w
salach i na korytarzach, żar kamiennych posadzek. Pamiętam wszystko. Przed sobą
widzę, jak staje w ogniu twój wielki dom. Ten płomień pośrodku głębokiej,
bezgwiezdnej nocy. Ten trawiący wszystko płomień był czymś… niezwykłym… Ja go
stworzyłem. Nie jestem nikim. Patrzyłem z dumą na swoje dzieło, póki nie spadła
nań zasłona mroku. Należy mi się śmierć!
- Śmierć to ulga i wytchnienie. Wciąż myślisz, że zasługujesz na
nią? Nie z mojej ręki.
„Zwierzyna” zastygła z otwartymi ustami.
Gveyp, to był on... Aelle Gerhart... Należy mi się.
Wędrowiec spochmurniał, wstał, pstryknął palcami obydwu rąk. Magiczny ognik
rozświetlił przestrzeń wokół. W zaroślach kilka kroków od nich stał rysiec –
wpatrywał się w mężczyzn.
- Nie z mojej ręki, Wygdor. Może natura będzie dla
ciebie łaskawsza - Wędrowiec oddalił
się. Z każdym jego krokiem gasł blady ognik.
Wkrótce mrok znowu spowił las. Tylko oczy ryśca
jak sztylety przybiły ściganego do ziemi. Już nie odpuści zdobyczy.
Gveyp, to był on... Aelle Gerhart... Należy mi się.
Malowane kredą... |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz