Potęga
smaku
Weszli
szybko do oberży, nie
pozwalając, by silny wicher ze śnieżycą wtargnął do izby. Twarze całej trójki,
ledwo widoczne spod wielkich włochatych płaszczy i kapturów, pokrywały mroźne
rumieńce. Ochoczo podeszli do wielkiego paleniska, usiedli na ławach wokół
niego. Każdy z nich zdjął podręczny bagaż, chustę chroniącą usta i rękawice,
przetarł odciski powrozów na dłoniach i nadgarstkach, wyciągnął dłonie nad
tańczącym ogniem. Przy ich nogach zaległy wielkie plecaki, w tym dwa bagaże kształtem
przypominające okryte tkaniną lutnie i trzeci
wielkości pokaźnej stolnicy.
Po zrzuceniu płaszczy okazało się, że trzej
włóczędzy ubrani byli w długie kolorowe kubraki przepasane skórzanymi pasami
okutymi srebrem. Brunet ze szczeciniastą brodą mocując się jeszcze z ramieniem
w rękawie płaszcza, zawołał donośnie do karczmarza:
- Gospodarzu! Podajcie chleba, wina i kawał
pieczonych tłustości.
Spod ścian izby, oddalonych ław i stołów,
przyglądali im się w milczeniu miejscowi. Patrzyli na nich z grymasami jakiejś
niechęci, niesmaku, prawie z wrogością. W powietrzu czuć było napięcie. Byli
gotowi na każdą ewentualność. Na wszystko.
Wchłaniali strawę łapczywie, tłuszcz chłonęli
wielkimi kęsami, łykali alkohol, aż grdyki warczały. Smakowało im. Raz jeden
pierdnął, drugi beknął, trzeci zachrząkał. Nieprzyjemna woń mieszała się z
przypalanymi ziołami i ostrym zapachem pieczonej niedawno dziczyzny, pełzła w
powietrzu pod ściany, do tutejszych.
Szatyn o krótkich włosach przechodzących na
potylicy w kucyk i w cienkich okularach na nosie, skończył jeść jako pierwszy.
Machnął ręką na wieśniaków.
- Nie musicie się lękać! - zawołał z
uśmiechem. Tłum jednak nie zareagował na zaczepkę. Gawiedź, odwracając się od
nich, powróciła do swoich kufli, często zasłaniając swe twarze od obcych połami
kubraków.
Napełniwszy swe żołądki, włóczędzy wymienili
się spojrzeniami. Jednocześnie sięgnęli po opatulone materiałem instrumenty.
Zaczęli stroić dwie lutnie i hebanowe cymbały, cicho brzdąkać strunami. W końcu
poczęli opowiadać między sobą historyjki, dedykować sobie utwory i śpiewać.
Śpiewali piosenki o podróżach i pracy, o władcach, o braku pieniędzy i braku
miłości. Poczęli się budzić miejscowi pijacy, ospale podnosili się z ław.
Słuchali uważnie wpatrzeni w nich, rozmarzeni we własnej, wspomnianej im
właśnie przeszłości.
Ktoś nagle wstał, podszedł, zapytał:
Muzyka umilkła.
Popatrzyli na niego, młodego mężczyznę ze
szramą na lewym policzku. Spojrzeli po sobie.
- My? Dzieci wolności… - odpowiedział szatyn
z kucykiem. - Włóczędzy. My bezdomne psy.
Po tej deklaracji tłum nagle przebudził się,
ożywił. Do minstreli poczęli przysiadać się różni wieśniacy. Pytali nieśmiało,
jeden przez drugiego:
- Dzie dobrze?
- Dzie lepiej?
- Dzie pieniądz sam rośnie?
Od ognia plątały się cienie pod niską powałą.
Robiło się coraz ciaśniej, duszniej i głośniej. Oto włóczędzy z przeszłością
swą mroczną dla ludu się stali wyrocznią.
Mówili o wojnach w dalekich krainach,
zmyślali bogactwa zdobyte i stracone. Miejscowi słuchali ich z uwagą jak
świętych obrzędów, dolewali im piwa do szklanic. Również dziewki przysiadły
się, ośmielone wplecioną w pieśni historią legendarnej księżnej Messaliny.
Oberżysta przebiegle podrzucił do ognia. „Noc długa, korzyści mu doda” -
pomyślał cymbalista, szatyn łysiejący na
czubku głowy.
Wtem służba doniosła włóczęgom na koszt
oberży porcje cebulowej zupy, bochen chleba i antałek, którym włóczędzy
podzielili się z co odważniejszymi słuchaczami. Zajadając zupę, uraczyli
tutejszych paroma zabawnymi anegdotami. Rozbawili towarzystwo do łez.
Pili wciąż, każdy coś mając na oku.
Cymbalista - młynarza i piekarzy rozprawiających o noclegu, szatyn w okularach
- piersiastą dziewczynę z imponującym, grubym blond warkoczem, sięgającym
pośladków.
Wieśniacy wykorzystując przerwę w spektaklu
niespodziewanie zaczęli deklarować, że - za byle co - są gotowi zostawić
wszystko, co posiadają, co pragnąłby samotny człowiek i włóczęga: dom, rodzinę
i bliskość ciał. Gotowi byli ruszyć za nimi, włóczyć się, szukać i błądzić jak oni - żyć
bez wytchnienia, bez świadomości
upływających pór roku, nocy i dni.
Zamiast przestrzec ich przed takim samym
losem, rozgrzani od wewnątrz włóczędzy znów snuli o sobie niezwykłą opowieść. W
duchu zazdrościli miejscowym ciekawości z jaką na nich patrzyli, wsłuchania w dźwięczną
melodię i słowa, ale pieśnią próbowali przygasić ich zapał opuszczenia swojej
mieściny.
Zaśpiewali razem, głośniej brzdąkając na
lutniach.
- Świt
znalazł nas znowu za miastem, na stoku,
Gdzie nikt tak naprawdę nic nie
ma na własność,
A im pozostały słowa ballad i sny…
My dzieci wolności, bezdomne my psy.
- Dzieci wolności… - śpiewał dalej
włóczęga w okularach. - Dzieci wolności…
- Psy! - ryknął chrapliwym głosem brunet.
- Dzieci wolności…
- Psy!
- Dzieci wolności… Psy… - zakończyli
wspólnie.
Trącone
struny ospale milkły, niosąc brzęczące wibracje po izbie. Dopiero po chwili
zamarły.
- O
czym teraz pragniecie posłuchać? - zapytał gawiedź brunet o chrapliwym głosie.
Spoglądała na niego już ponad setka różnych milczących twarzy.
- Może…
- niezręczną ciszę przerwał mały chłopczyk. Mówił bardzo cicho, nieśmiało -
może o kimś z naszych stron?
-
Cicho, Oleg! - skarcił go jakiś inny młodzik skryty w tłumie.
-
Lepiej niech panowie opowiedzą o jakimś słynnym w świecie rycerzu! - zawołał
ktoś inny.
-
Jest pewna historia - odrzekł szatyn z kucykiem. Spojrzał wymownie na
przyjaciół. - W dodatku traktuje o waszych stronach i wojowniku z nich
pochodzącym. Wcześniej jednak chcemy wspomnieć o kimś całkiem innym. O
Lathanderze[1].
Z
tłumu wyłonił się nagle sędziwy starzec z pomarszczoną twarzą, kupką siwych
włosów na czubku głowy i białym
zaroście. Podszedł bliżej ognia. Za nim ciągnęła się pobłyskująca srebrną nicią
peleryna. Z wiekowego, szarego stroju z pożółkłymi obszyciami wyróżniała się
miedziana obejma na jego szyi ze zwisającym medalionem wykonanym z różowych,
czerwonych i złotych klejnotów. Razem układały się one we wschód słońca między
wzgórzami.
Starzec przemówił:
- Z poważaniem, drodzy wędrownicy, lecz
wyrażajcie się tedy miło o Panu Świtów. Pan Poranka mówcie o nim. Jest on wciąż
wśród nas i powraca co ranek, by w nas spoglądać.
- Znów przynudza - burknął jeden z chłopów.
-
Lathander był jedynie człowiekiem - odrzekł szybko brunet. - Światłym człowiekiem i władcą godnym
pamięci.
- Nie mam smaku do rozpraw nad wierzeniami.
Sam dyskutuj, Przemku - szepnął doń szatyn w okularach, unosząc się z
ławy. - Przepłuczę gardło.
- Ten twój stosunek… Tylko nie przesadź -
odparł mu i wrócił do dysputy ze starcem.
- Dla wielu jego zniknięcie było ciężkie…
- Pan Świtów! - podjął starzec głośniej niż
wcześniej, wznosił palec ku powale - Pan
Poranka w dniu przez siebie samego przepowiedzianym, z nadejściem poranka,
wyznaczył ziemskich swej dziatwy strażników i tedy sam stał się porankiem. Po
nim podówczas na srebrnych tablicach pozostały złotem wypisane ostatnie słowa,
skierowane do dziatwy Pana Poranka…
Gdy starzec wymieniał sześć dogmatów jego
wiary w Lathandera, dokładnie je przy tym omawiając, włóczęga doszedł do
szynkwasu.
- Wino macie? - zapytał z uśmiechem.
-
Wybaczcie panie, lecz przed dwoma tyźniami cały zapas wina i miodu skończył
się. Mogę uraczyć jedynie tutejszym piwem i opeardheaińskim stoutem lub grogiem
z owoców z dalekiego południa sprowadzanych.
Włóczęga
skrzywił się, podrapał po głowie. Stouty powstające w Opeardheain
charakteryzowały się ciemną barwą, lepszą jakością od wielu lokalnych piw,
długą trwałością piwa w chłodnym klimacie Północy i bardzo mocną goryczką. Zbyt
dużą goryczką dla jego gardła.
-
Piwo tutejsze. Na razie jedno.
-
Służę - powiedział gospodarz, znikając w kuchni pełnej służby. Zaraz wrócił z
napełnionym kuflem, postawił na szynkwasie. Włóczęga wypił napój jednym
haustem, bezgłośnie odstawił.
Szpakowaty
mężczyzna opierający się pod ścianą o szynkwas, nie spuszczał wzroku z
włóczęgi. W końcu podszedł bliżej. Ramiona okrywał mu sięgający łydek wełniany,
niebieski płaszcz spięty na prawym ramieniu broszą w kształcie trójramiennej
gwiazdy. Na jego piersi widniał herb wyhaftowany na czarnej tunice: błękitna
tarcza ze złotym półksiężycem i ponad trójramienną gwiazdą. Człowiek ten, jak
wskazywał herb, kołczan przy pasie i miecz na plecach, był Tarnem. Pochodził z
regionu słynącego z jedynych oddziałów łuczników noszących ze sobą miecze.
-
Drugie piwo dla wielmoża - rzekł niespodziewanie, sięgając za pas. O blat
brzęknęły srebrne monety. - I dla mnie kolejne. Zapłacę - zapewnił.
Oberżysta
skłonił się, uśmiechnął szeroko. Jego dwa przednie zęby były wykrzywione w
różne strony. Zniknął na zapleczu z naczyniami.
-
Skąd ta uprzejmość, wojowniku? - spytał szatyn, zwracając się do mężczyzny
twarzą.
-
Odpowiem pytaniem. Czemu nie miałbym dzielić się uprzejmością i zafundować piwo
komuś tak szanownemu jak waszmość?
-
Zostaje mi jedynie podziękować. Jak sądzę… przybywasz z daleka.
-
Faktycznie, wiele mil dzieli Kotlinę Tarnów od Północy. Słyszałem, że przed
laty ta odległość jeszcze się wydłużyła, szczególnie dzięki sytuacji w waszym
kraju, którego moja ojcowizna jest lennem. Za to z waszych stron wystarczyło
jedynie przejść góry, prawda bardzie? - Tarn bardziej stwierdził niż zapytał.
-
Nie nazywaj mnie bardem. Nie jestem nim. Nie lubię jak mnie tak tytułują.
-
Jesteś sławetny Jacek. Śpiewak znany na całym świecie z przeróżnych pieśni i
ballad. Nie sposób cię nim nie nazwać… Wybacz. Gospodarzu, gdzie to piwo?!
-
Służę! - odparł zaraz oberżysta, niosąc kufle i misę z serem opartą o jego
przeguby. Znów pokłonił się i pospiesznie popędził do stołów z potrawą.
-
Jacku - mówił dalej Tarn - dla wielu na świecie jesteś wielkim symbolem…
-
Tym bardziej nie nazywaj mnie symbolem.
- Dlaczegóż? Masz jakowy powód?
- Nie przepadam za tym określeniem. Była
nawet pewna historia na ten temat - odpowiedział Jacek, nieznacznie się uśmiechając. - Gdy wyjeżdżałem z Thany cztery lata temu,
okazało się, że nie mogłem w normalny sposób wyjechać. Wprowadzone ograniczenie
przekroczenia granic
psuje odtad krew niejednemu. Oddział celników, którym dowodził, okazało
się, mój znajomy z czasów studenckich, zgodził się mnie odprawić. Tamtego
późnego popołudnia ów mój znajomy zawołał do celnika: „Panie Józku, pan
zejdzie, jeszcze ten powóz obejrzy.” Celnik zszedł powolnym krokiem, zajrzał do
powozu, dla formalności kazał mi otworzyć jedną, drugą skrzynię. I mówi: „To
pan zamyka.” Zapieczętowałem je i pytam: „Ile się należy? Bo poza godzinami
pracy…” Odparł z niesmakiem, taką… głęboką pogardą: „Od pana?! Przecież pan
jest symbol.”
Uśmiechnęli
się obydwaj, jednocześnie łyknęli ze swych kufli.
-
Przepraszam za me złe maniery, Jacku - mówił znów szpakowaty. - Jam jest Spytko
Tarn, Drugi Tegoż Imienia, syn Jona z rodu i Kotliny Tarnów, pan zamku Rabszt
na Kruczej Skale. Sam zresztą zauważyłeś skąd pochodzę.
- Co
robisz na zmrożonej Północy?
-
Szukam pewnego miejsca… Dokładniej mówiąc, szukałem przez ostatnie kilka zim
pewnej ruiny, jednak ostatnie śnieżyce nie wspomagają mnie w tym. Słyszałeś
zapewne o Duen Carnan[2].
-
Nie dość, że słyszałem, to miałem zamiar o nim śpiewać.
-
Cóż za zbieg okoliczności - ucieszył się Tarn. - Chętnie posłucham. Napijmy
się.
-
Zdrowie.
-
Jacku - Spytko odstawił wysuszone naczynie i czknął dystyngowanie. - Wybacz, jeśli wadzi ci, że mówię po
imieniu. Dlaczego wy, trzej sławetni włóczędzy zjawiacie się właśnie tutaj,
jakżeś sam rzekł, na skutej lodem Północy, a nie w Thanie?
-
Kraj nasz podupadł i nie prędko podniesie się z gruzów, drogi Spytko. Byliśmy
przeciwko rosnącym w siłę dworskim stronnictwom. Można powiedzieć, że mieliśmy to wpisane w krew. Nie wiem co
dokładnie tam się działo od mojego wyjazdu, choć zawsze martwiłem się i martwię
o swoich.
-
Wiedz, że w Kotlinie byłem zaledwie trzy wiosny temu. Wprawdzie spotykałem się
ze swoją rodziną, ale nie z własną ziemią. Dotąd słyszałem niewiele o Thanie i
nie wiem czy mogę przez nią wracać do domu. Wiesz coś?
-
Nie mam o tym pojęcia.
-
Dawno tam byłeś?
- W
porównaniu do Przemka czy Zbyszka, dawno. Cztery lata temu. Oni musieli zostać
tam dłużej, czekać, przeżyć. Mogą ci więcej opowiedzieć…
Gawiedź
wybuchła gromkim śmiechem, słysząc
ciętą ripostę Przemysła na temat siódmego, wymyślonego na poczekaniu dogmatu o
Lathanderze. Starzec zamilkł, naburmuszył się i usiadł bez słowa po drugiej
stronie ogniska. Włóczęga pokłonił się tłumowi, wyszedł z ogniskowego kręgu w
kierunku szynkwasu. Tymczasem cymbalista Zbygniew zamiast śpiewać własną pieśń,
zaczął grać swymi pałeczkami, kształtem podobnymi do młoteczków, na cymbałach.
Dźwięki, najpierw powolne, zaczęły układać się w skoczną i przyjemną dla ucha
melodię.
-
Gardło przepłukane? - zapytał brunet.
-
Oczywiście - odparł Jacek. - To Spytko Tarn, Drugi o Tym Imieniu.
Chciałby wiedzieć coś więcej o Thanie.
- Jacku, muszę o tym mówić? To nieprzyjemny
temat.
- Błagałbym… - poprosił Tarn z lekkim
ukłonem. - Nawet jeśli nie znasz obecnej
sytuacji w kraju, powiedz mi, jak było z wami… jak wy tam bywaliście.
Przemysł ciężko westchnął, łyknął z kufla
Jacka.
- Thana przemieniła się w piekło, gdy grupa
szaleńców zabiła króla i ponad połowę dworu. Z nielicznych uratował się palatyn
Hover, odcinający
się od szlachciców, którzy przejęli władzę. Kraj zamknął swe granice, rozpadł
na dzielnice trzymające się na skraju upadku. Jedynie niezależny Palatynat i
twoja Kotlina stały się znaczącą siłą i tylko tam nie trzeba się bać o siebie.
W pozostałych dzielnicach, tak lekko mówiąc, wielu wpadło do lochów, wielu poszło na sale tortur i szafoty.
My, choć graliśmy wcześniej na dworze, nie plątaliśmy się w polityczne kręgi.
To nie był nasz fach. Kto wie, gdyby nas lepiej czy piękniej kuszono… Słano nam
kobiety kuszące, białe i smukłe jak opłatki, w ich dłoniach fantastyczne oferty
przyszłych posad i sławy… Nie przyjęliśmy niczego. Sprzeciwialiśmy się
wszystkiemu… A to wcale nie wymagało
wielkiego charakteru. Nasza odmowa, niezgoda i upór. Mieliśmy odrobinę
koniecznej odwagi, lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku…
-
Smaku?
-
Tak. Potęgi smaku… Nasze oczy i uszy odmawiały posłuchu na ich niegodziwe
propozycje. Ciężko przetrwaliśmy dwa lata we własnym kraju, nie mogąc nawet na
kilka dni opuścić swoich domostw. Gdy na dworze królewskim znów zawrzało, a
kolejni szlachcice wyżynali się w walce o tron, na kilka dni granice stanęły
otworem. Wtedy wymknęliśmy się. Z czasem odnaleźliśmy się z Jackiem i od tego
czasu raczej trzymamy się z dala od Thany.
Spytko
nie odezwał się od razu. Popatrzył na obydwu włóczęgów ze zrozumieniem, lekko
pokłonił.
-
Dziękuję z serca całego - jego głos niespodziewanie zadrżał. - Zaśpiewacie?
Jacek
uśmiechnął się.
-
Chodźmy.
Tłum
wieśniaków zaklaskał rzęsiście po skończonym, samotnym występie Zbygniewa.
Włóczęga powstał, z uśmiechem na ustach pokłonił się w różnych kierunkach.
Dołączyli do niego Jacek i Przemysł, zasiedli na ławach. Wymieniając się
sugestiami, przeczekali, aż gawiedź sama ucichła, uspokoiła się. Pierwszy
zabrał głos Jacek:
-
Wasza wieś nie od zawsze nazywała się Engal. Za czasów, gdy po ziemi chodził
jeszcze Lathander…
-
Pan Poranka, Pan Świtów! - ponownie poprawił go starzec.
-
Gereon, daj posłuchać! - odkrzyknął któryś z miejscowych. Inni przytaknęli mu.
-
Owszem, Pan Poranka, Lathander - mówił dalej szatyn. - To właśnie za jego
poleceniem rycerz Mocoth[3]
wybudował niewielkie grodzisko przy jednym ze słonecznych wzgórz Lathandera.
Gród Mocotha nazwano od jego imienia. Z czasem obok wyrosła rybacka mieścina.
Za niejakiego Rêkhova[4]
złączyła się z grodziskiem wspólnym, jak to bywało podwójnym ostrokołem dla
ochrony od nękających ich
stworów. Obecna nazwa to staroruniczna spuścizna po wnukach twórców wsi, która
przetrwała niezmieniona od czasów poprzedzających jeszcze wojnę domową o
pierwszą Marchię Północy. Zaśpiewamy balladę o Draigu zwanym Smokiem, jego współbraciach i o smokach.
Bohaterach Dni Północy, wojownikach wojujących przeciwko potworom, też tym w
ludzkich skórach, zdrajcom i sprawcom wojny domowej w Marchii. O potężnym
niesmaku do ich czynów…
Jeszcze w czasie gdy mówił, cichutko
zabrzmiały trącone struny cymbałów i lutni, rozbrzmiewały pod powałą miarowym,
coraz mocniejszym, marszowym echem. Przez chwilę jedynie grali. Przemysł
zaczekał wymownie, sprawdzał, czy wszyscy zebrani słuchają. Oprócz strun
odezwały się jedynie pękające w ogniu szczapy drewna. Wielkie dziesiątki oczu,
w tym wzrok Spytka Tarna, skierowały się na niego. Począł mówić w takt melodii.
- To
wcale nie wymagało wielkiego charakteru.
Ta odmowa, niezgoda i upór.
Mieli odrobinę niezbędnej
odwagi.
Lecz w gruncie rzeczy była to
sprawa smaku.
Potęgi smaku.
Która karze wyjść, skrzywić się,
wycedzić szyderstwo,
Choćby za to miał spaść bezcenny
kapitel ciała…
- Głowa…
- dodał Jacek.
[1]
Lathander - (czyt. Latander) Pan Poranka, Pan Świtów
[2] Duen
Carnan (czyt. Dłen Karnan) - Miejsce Kurchanu
[3] Mocoth
(czyt. Mokot)
Opowiadanie
wyróżnione w konkursie "Przeciągi literackie" 2014 w kategorii proza.
Woah, normalnie muszę coś napisać, bo nie wytrzymam. To po kolei:
OdpowiedzUsuń*opowiadanie przyjemnie się czyta, przynajmniej jak dla mnie;
*dowiedziałam się, że cymbały mają struny;
*te „pierdy” mnie rozwaliły xD;
*piersiaste kobiety też xD;
*zjadłabym mięsko ;-; Nie jadłam od początku biwaku :( ;
*jestem głodna;
*opowiadanie na serio mi się podobało, zwłaszcza ta pieśń na końcu.
~M