Siedzę na zimnym szczycie, krańcu swojego świata. Ostra grań
uwiera mnie dotkliwie. Z przepaści za nami wzlatują stada kraczących chwil,
które nie dają się zapomnieć. Między nami rozpadlina na głębokość bezlitosnej
pamięci. Jesteś na wyciągnięcie ręki, a obraz twój rozpływa mi się w mleku
mgły. Nie widzę cię, choć czuję twoją pulsującą krew. Rzucam o skały grochem
łez. Odpowiada cisza. A jeszcze niedawno każde moje rzucone do ciebie słowo
wracało uskrzydlonym kluczem.
Jesteśmy sami. Boleśnie osobno. Wokół szklany cylinder, a za nim
wirujący świat - ekspresowy pociąg do nieznanych miast. W wagonach podróżni -
rozmawiają, śmieją się, jedzą, piją, wsiadają, wysiadają, taszczą swoje
sprawy...
Wciąż wbijam źrenice w
czerń dzielącej nas otchłani. Szukam źródła z wiarą, że odżyje rzeka miłości; z
nadzieją, że ziemia zrośnie się z chrzęstem w most pomiędzy naszymi światami.
Pragnę, żeby otchłań zajrzała w nasze otchłanie i skróciła nam ścieżki,
przybliżyła wybudowane przeciw sobie warownie sumień, napoiła tęsknotę,
nakarmiła sny.
Wreszcie rozumiem. Wiem. Zrobię to. Otwieram oczy. Powstaję z
klęczek, ruszam. Przede mną wyrasta mroczne ptaszysko lęku. Pewnie wyjmuję
miecz zza pasa, biorę w dwie ręce. Skrzydła rozkładają się, chcą mnie objąć,
pochłonąć. Tnę z lewej w skrzeczący dziób. Stwór słabnie, nie upada. Zatapiam
sztych w sam środek jego ogromnej piersi, po samą rękojeść.